I ja właśnie w tej sprawie dzisiaj.
Mam takie wątpliwe szczęście, że w komunikacji miejskiej spędzam przy dobrych wiatrach półtorej godziny dziennie. A przy złych - trzy godziny. Toż przez ten czas by można do Warszawy dojechać (tylko po co?). Ewentualnie na Słowację.
Ale nie ma tego złego. Komunikacja miejska w moim pięknym mieście to cud zjawiony. Według tramwajów można by sobie zegarki nastawiać - coby przynajmniej wiedzieć, kiedy mniej więcej się ich spodziewać, zwłaszcza, że w niektórych miejscach - jak na dzikim Zachodzie - dyliżans jeździ raz na trzy dni, kto się spóźni, ten ma pecha.
Dodatkowo, ani chybi w ramach walki ze smogiem, w miesiącach letnich władze miasta wpadły na racjonalizatorski pomysł zmniejszenia ilości kursujących tramwajów. Posunięcie okazało się znakomite - kto jechał Pisiontką Dwójką na 8 rano, ten wie. Sauna w cenie biletu.
Przełożyło się to nie tylko na oszczędności na komunikacji miejskiej, ale nawet i na pewien rozwój gospodarczy - na przykład dodatkowe wpływy do kasy w Rossmanie opodal mojego miejsca pracy. Tak się złożyło, że widzę tam z okna przystanek, z którego wracam - i jak zobaczę nadjeżdżający tramwaj, to po prostu zawijam ogon i na dół.
I zdanżam.
Ale nie ma tak lekko, wystarczy, że ktoś mnie zagada, że muszę zamknąć salę - i pozamiatane. Zbiegam na dół z wiatrem we włosach i obawą w duszy, i widzę jak oddala się mój tramwaj zwany pożądaniem.
Zimno, ciemno i do domu daleko. A następny dyliżans za dwa dni.
W sumie miałam kupić plastry...
A potem to już szło. Od rzemyczka do koniczka, wiadomo, kiedyś wyszłam w ten sposób z lampką. Bez plastrów.
Dlatego właśnie cieszę się z nadchodzącego roku szkolnego, bo chociaż mnie on osobiście nie dotyczy, to może tramwajów więcej dadzą. I z nadchodzących wyborów samorządowych też się cieszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz