wtorek, 18 września 2018

Szkoło, ojczyzno moja

Chyba z pół roku temu (chociaż kłamliwy internet podpowiada, że max tydzień) zobaczyłam na Pewnym Skursywionym  Blogu posta o lekturach szkolnych i jak zwykle, kiedy ktoś nieopatrznie wypowie przy mnie wyraz "edukacja", oczki mi się zaświeciły, a łapki zaświerzbiały.

W pierwszym odruchu chciałam napisać komentarz, ale czytałam w jakimś dzikim pędzie i postanowiłam napisać, jak spokojnie siądę. A potem wyszło jak zawsze, co w gruncie rzeczy ma plusy dodatnie, bo wreszcie będzie jakiś merytoryczny post na tym blogu z nazwy filologicznym.

Jako nie pierwszej już może świeżości absolwentka polskiej szkoły, za to całkiem jeszcze świeży dydaktyk do systemu edukacji mam stosunek aż za bardzo zaangażowany i jak raz na tego konia wsiądę - nie ma zmiłuj.

Polska szkoła mankamentów ma, nie czarujmy się, od groma. A edukacja polonistyczna znajduje się w mojej prywatnej czołówce tychże. Pominiemy tu litościwie niezliczonych Adasiów Miauczyńskich, którzy myśleli, że ich przyjęto do szkoły poetów, a teraz wylewają swoje frustracje na Bogu ducha winnych uczniów. To jest chyba największy problem - ale żeby nie było, żem hejter - owszem, miałam przyjemność z wieloma naprawdę rewelacyjnymi polonistami (szkoda, że raczej poza szkołą).

Żeby nie było - to nie tak, że mam coś do polonistów. A w każdym razie nie bardziej niż przeciętny filolog. Znam fantastyczne osoby z wykształceniem polonistycznym, co nie zmienia faktu, że nauczyciel polskiego kojarzy mi się nieodmiennie z Markiem Kondratem w "Dniu świra" i moją polonistką z liceum. Sama tego żałuję.

Lista lektur to temat-rzeka. Na dzień dobry można podważyć samą jej zasadność, ale powiedzmy, że tu nie będę się specjalnie czepiać, bo gdyby zadawane uczniom lektury zależały tylko od nauczyciela, to prawdopodobnie w liceum przeczytałabym wszystkie kawałki o profetycznej roli poety romantyka, ale pojęcia bym nie miała chociażby o Herlingu - Grudzińskim.

Lista lektur jest, jak słusznie zauważyła Skursywiona, mało urozmaicona. Tu należy podkreślić, że nie lubię fantastyki (chociaż "Władcę pierścieni" znam prawie-że-na-wyrywki), to samo sci-fi, a estetyka mangi wykręca mi gałki oczne do wewnątrz. Niemniej jednak bardzo łatwo odnieść wrażenie, że czytamy cały czas mniej więcej to samo.

Druga sprawa to niedopasowanie niektórych lektur do wieku ucznia. Chyba, że to tylko ja jestem taka tępa, że z "Bajek robotów" jako jedenastolatka zrozumiałam tyle, co nic.

Nie wykluczam takiej możliwości.

Albo - i tu się we mnie absolutnie wszystko wywraca - jak można dać wczesnemu licealiście Bułhakowa i to zaczynając (i kończąc) z wysokiego C - od "Mistrza i Małgorzaty", który jest po prostu trudny, a omawia się go bez kontekstu i  - co gorsza - wkłada się go do szufladki "poetyka absurdu", gdzieś między Beckettem a Mrożkiem, pomijając jego wymiar, nazwijmy to, ludzki. Hospody pomyłuj. To jest książka o cierpieniu, a nie tylko o lataniu na miotle nad Moskwą. Jak ktoś koniecznie chce krzywdzić Bułhakowa, to dla licealisty dużo bardziej przyswajalne jest moim zdaniem "Psie serce" - sceny chirurgiczne można pominąć, a wymowa utworu dużo prostsza.

Trzecia sprawa to literatura antyczna, której doboru dokonał ktoś ani chybi w pijanym widzie.

I tutaj, jako filolog klasyczny, powinnam zapiać nad "Mitologią" Parandowskiego, że to taka książka zbójecka, od której zaczęła się moja miłość do klasyki et cetera. Otóż nie. W szkole przeczytałam ją 3 razy, słownie: trzy, raz w podstawówce, raz w gimnazjum, raz w liceum. Pojęcia nie mam, czy takie były ówczesne wymagania ministerstwa, czy to był przejaw wybujałej fantazji kolejnych polonistek. Nie cierpię tej książki do tej pory. Zachodzę w głowę, dlaczego nie można wymienić licealistom Parandowskiego na Kubiaka. 

Literaturę klasyczną traktuje się w szkole po macoszemu. Dobór wydaje się dość przypadkowy. Nie twierdzę, że uczeń powinien przeczytać całą "Iliadę", "Odyseję" i "Eneidę" (chociaż właściwie czemu nie? Niech czyta i się cieszy, że nie musi po grecku). Ale jakoweś pojęcie mieć by wypadało. Zwłaszcza, że jak się trochę w klasyce pogrzebie, to się nagle okazuje, że potem właściwie nic nowego nie wymyślono i nagle przestaje nas jarać postmodernizm. Oprócz takiego żelaznego kanonu można by dorzucić trochę okołoklasycznej eseistyki, chociażby wspomnianego już Kubiaka. I absolutnie zrobić coś, cokolwiek, w kwestii jeżących włosy na głowie interpretacji klasyki przez polonistów, którzy prezentują uczniom Horacego jako wyluzowanego wesołka, a "Eneidę" jako panegiryk!

Nota bene od zawsze mam wrażenie, że poloniści antyku nie lubią.

W jednym punkcie się ze Skursywioną nie zgadzam, mianowicie wywalaniem romantyków do kategorii "rozszerzonej". Nie będę się tu histerycznie unosić, że to nasza tożsamość, a Autorkę to by trzeba na cito spalić na stosie za takie herezje, ale moim zdaniem nie tędy droga. Kontekst społeczno-historyczny, czyli co "Pan Tadeusz" zmienił w życiu Polaków, wyparuje uczniowi z głowy miesiąc po maturze. I w sumie nic się nie stanie, za to fajnie by jednak było, gdyby taki delikwent rozpoznawał "Litwo, ojczyzno moja".

Całym sercem popieram za to postulat edukacji językowej! Daleko mi do grammar nazi, ale tak mi się widzi, że nawet szczątkowa świadomość językowa naprawdę dobrze by każdemu zrobiła. Przypomina mi się tu pewien niedoszły filolog, któremu marzyła się specjalizacja z językoznawstwa romańskiego, chociaż nie wiedział, co to jest dopełniacz. Nie zmyśliłam tego.

Jeżeli ktoś tu jeszcze zagląda - chętnie poznam opinię. Może się trafi jakiś drugi hejter (co daj Panie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz